piątek, 28 sierpnia 2015

Chapter 2.


Darkness and light
Are blinding her sight
She's not coming back

Moja podróż samolotem trwała niespełna dwie godziny. Przespałam większość drogi, bo co innego miałabym tam robić. Czułam się okropnie, wszędzie byli ludzie i zero jakiejkolwiek przestrzeni osobistej, jeszcze na mój niefart, trafiło mi się drugie miejsce w rzędzie, czyli dokładnie w środku, między dwiema całkiem obcymi mi osobami. W pierwszej chwili miałam ochotę wybiec z tego samolotu i  już nie wsiadać, zostać w moim kochanym mieście, nigdy go nie opuszczając. Jednak zebrałam się w sobie, chciałam to zrobić chociażby dla Amber, która tak bardzo starała się mi pomóc, nawet kiedy czasem odtrącałam jej dobre intencje. Jestem pewna, że gdyby Caroline żyła, byłaby ze mnie strasznie dumna. Tak samo jak rodzice.

Ciocia czekała na mnie w punkcie odbioru bagaży. Bez problemów ją zobaczyłam, mimo, że nie wyróżniała się niczym z tłumu. Po prostu wiedziałam czego mam szukać. W śród dziesiątek ludzi, moja chrzestna, jako jedyna miała na sobie niebotycznie wysokie, kremowe szpilki i kombinezon ze wzorem jak skóra węża, który idealnie przylegał do jej smukłego ciała o bardzo kobiecych kształtach. To było tak bardzo w jej stylu, że nawet pijana, wiedziałabym, że to ona. Od zawsze miała słabość do motywów zwierzęcych i bardzo wysokich szpilek. 

Gdy tylko młoda kobieta mnie zobaczyła, podbiegła do mnie i dosłownie rzuciła się na mnie z uściskiem. Już w pierwszej chwili poczułam intensywny zapach jej waniliowych perfum.  Były ładne, ale ostre i nieco drażniły zatoki. Od naszego ostatniego spotkania rok temu, nie zmieniła się nic, a nic. Była prawie kropla w kroplę, jak mama, gdy była w jej wieku. Miały te same rysy twarzy i ten sam, charakterystyczny błysk w oczach, który zdradzał jej emocje w danej chwili, lepiej niż mimika twarzy. Nawet tęczówki były takie same. Błękitne, wręcz szklane oczy, a tuż przy źrenicach, kiedy bardzo dobrze się przyjrzało, szło zobaczyć intensywnie żółtą poświatę. Wyglądało to niezwykle, tak hipnotyzująco. Ja i Amber tego nie odziedziczyłyśmy.

Kobieta wciąż miała na głowie idealnie proste blond włosy, krótsze z tyłu niż z przodu. Na ustach miała błyszczyk, a na oczach cieniutkie kreski i beżowy cień. Gdybym jej nie znała, nigdy nie powiedziałabym, że wygląda na swoje trzydzieści trzy lata. Można było bez zawahania powiedzieć, że dopiero ukończyła studia, a nie, że pracuje od dziesięciu lat w międzynarodowej firmie i ma dwójkę małych dzieci. 

- Mel, kochanie, tak się cieszę, że przyjechałaś. Nawet nie wiesz jak przez ten czas zdążyłam się stęsknić - Zaczęła, a ja już wiedziałam, że prędko nie skończy. Była straszną gadułą. Dla niektórych był to jej atut, a dla innych wielka wada. Jak dla mnie było to neutralne. Po prostu już od dziecka zdążyłam się do tego przyzwyczaić - Jak ci minął przelot? Słyszałam, że gdzieś na trasie były burze i na prawdę się martwiłam. Ale dotarłaś cała i zdrowa i to jest najważniejsze. Bierz bagaż i jedziemy - Oderwała się lekko ode mnie i mocno ucałowała mój policzek, zostawiając na nim lepki ślad od błyszczyka, który jakby automatycznie zaczęłam wycierać rękawem swojej granatowej, nieco przydużej bluzy, a na ten gest kobieta zaczęła się śmiać. - Candice i Simon nie potrafią się doczekać, żeby w końcu zobaczyć swoją śliczną kuzynkę. Zresztą Taylor też się cieszy, że przyjechałaś.

Candice i Simon, jak można się domyślić byli moimi kuzynami. Candice miała teraz osiem lat, natomiast chłopczyk prawie pięć. Uwielbiałam te maluchy. Tryskały energią. Taylor, natomiast był chłopakiem mojej cioci. Byli razem od czasów ósmej klasy, co w  dwudziestym pierwszym wieku zdarza się naprawdę rzadko, ale mimo to nie mieli ślubu, ani go nie planowali. Przynajmniej taką wersje słyszałam jeszcze ubiegłego roku. Bardzo lubiłam tego człowieka. Zawsze przy rodzinnych kolacjach swoimi żartami i opowieściami rozbawiał wszystkich do łez. Kiedy jego partnerka musiała zostać w pracy do późna, brał mnie i moją siostrę do wesołego miasteczka, kupował dużą watę cukrową i chodził z nami na wszystkie atrakcje, na jakie tylko miałyśmy ochotę, a pod koniec dnia zabierał nas do Mc'Donalda powtarzając "nie mówcie cioci, bo będzie zła", gdyż miała świra na punkcie zdrowego odżywiania. 

Pamiętam, jak uwielbiałam opowieści cioci, o miłości od pierwszego wejrzenia, jakiej zaznała razem z wujkiem. Słuchałam z uwagą o tym jak wpadli na siebie na korytarzu w pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Nie znała go, bo dopiero się tam wprowadził, więc zaproponowała mu wycieczkę po okolicy po szkole. Tak się zaczęła ich przygoda, która trwała już od tak wielu lat. Wydawało by się wręcz nieprawdopodobne. Wsłuchując się, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie siebie i jakiegoś niezwykle przystojnego,  wysokiego chłopaka, którego mijałam w tłumie gdy szłam jakąś bardzo tłoczną ulicą. Nasze spojrzenia się spotykały i już po tym krótkim kontakcie wzrokowym wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Byłam małym dzieckiem z wielkimi marzeniami, które z roku na rok stawały się coraz większe i mniej realne, a poznać taką miłość jak z opowieści mojej chrzestnej, było zdecydowanie największym. Następne w kolejce, było związać się z Bradem Pittem, bo jak każda młoda dziewczyna, w okresie dojrzewania, podkochiwałam się w jakimś gwiazdorze, głęboko wierząc, że kiedyś go spotkam i jakimś dziwnym trafem on odwzajemni to co czuję. 

- Też tęskniłam ciociu. Myślę, że trochę życia w wielkim mieście dobrze mi zrobi. No i na dodatek spędzimy sporo czasu razem, a tego mi brakowało - Odezwałam się w końcu, uśmiechając się. Rozejrzałam się po dużym, zatłoczonym pomieszczeniu, jeśli w ogóle można było to nazwać pomieszczeniem. Raczej był to ogromny korytarz, przez który w ciągu minuty przechodziły setki ludzi. Za mną znajdował się taśmociąg, na którym w powolnym tempie, przemieszczały się walizki i torby. Taśma kontrastowała z białym oraz srebrnym wystrojem niemal całego lotniska, dla tego już z daleka rzucała się w oczy, tak samo jak bagaże na niej.

Nie musiałam długo czekać, aż zobaczyłam swoją białą, dość dużą walizkę z różową żyrafą na samym środku. Może i ten motyw nie był najdojrzalszy, ale dzięki niemu bez chwili namysłu, byłam pewna, że ta walizka należy do mnie. A, poza tym lubiłam ją i różowe, uśmiechnięte stworzonko, które ją zdobiło i dodawało jej dziecięcego uroku.

Chwyciłam ją i postawiłam na ziemi. Pociągnęłam za rączkę, która się wysunęła i wraz z kobietą udałyśmy się do wyjścia idąc zgodnie ze strzałkami oznakowanymi napisem "WYJŚCIE". Rozglądałam się uważnie. Nawet styl ubierania ludzi, był zupełnie inny, niż w naszym małym miasteczku. Mimo to, wolałam je, niż Vancouver, w końcu tam spędziłam najlepsze chwile mojego życia. Ale i te najgorsze, które niestety bardziej wbijały się w pamięć, niż te dobre wspomnienia. Pozostawiały dziury w psychice i sercu. Gdyby tak mogło być naprawdę, obie te rzeczy narysowane przeze mnie, wyglądały by jak ser szwajcarski, albo drzwi burdelu, po napadzie wrogiego gangu.

- Amber mówiła, że załatwiłaś mi terapie - odwróciłam głowę w jej stronę, aby nawiązać z nią kontakt wzrokowy - To naprawdę było zbędne, ale dziękuję.

- Mel, skarbie, twoja siostra mi powiedziała wszystko i z jej perspektywy, ta terapia jest nieunikniona. Wszyscy chcemy dla ciebie dobrze - pogłaskała moje plecy. - Mam pewien pomysł. Oczywiście ty się musisz zgodzić.

- A, więc słucham - uśmiechnęłam się do niej nie pewnie. Weszłyśmy do windy, która prowadziła na parking, znajdujący się pod nami. Razem z nami wsiadło kilka innych osób, więc kobieta nic nie mówiła, dopóki nie wysiadłyśmy. Jej czarny Jaguar był zaparkowany zaraz przed drzwiami do windy, więc nie miałyśmy daleko. Szczerze uwielbiałam ten samochód. Był niezwykle wygodny, klimatyzowany i miał duży bagażnik, który idealnie nadawał się na zakupy, do których zamiłowanie było u nas rodzinne. Jednak jego minusem, na pewno była jego cena, bo po samej marce, można było się domyślić, że do tanich nie należał.

- Nie chcę cię do niczego zmuszać, ale chciałabym, abyś się przekonała, bo może nie będzie wcale, aż tak źle - Zaczęła, biorąc moją walizkę, którą włożyła do bagażnika. - Będziesz chodziła tam przez dwa tygodnie. Jeśli po tych czternastu dniach, uznasz, że to w niczym nie pomaga i nie ma żadnego sensu, abyś uczęszczała tam dalej, nie będę naciskała, po prostu cię wypiszę - Uśmiechnęła się do mnie ciepło i wsiadła do samochodu, a ja tuż za nią - Umowa stoi, misia?

W sumie taki układ miał sens. Przyjechałam tu, aby poprawić swój stan psychiczny. Ta terapia mogła być szansą właśnie na to. Najwyżej nic nie da, jednak jeśli nie spróbuje, to się nie przekonam. Dwa tygodnie to nie tak dużo, a w tym czasie dużo może się zmienić. Najważniejsza była nadzieja, że lepsze nadejdzie, a ona we mnie jeszcze nie umarł i miałam nadzieje, że nic jej szybko nie zabije.

- Stoi - powiedziałam pewnie, kiedy wyjechałyśmy na ulicę. Oparłam czoło o szybę, uważnie obserwując widoki i krajobrazy miasta.  Wszędzie wokół były wysokie budynki, nowoczesne domki jednorodzinne, oraz mnóstwo samochodów. Nie widziałam tam żadnej przyrody, poza zadbanymi ogródkami i drzewkami posadzonymi w równych odstępach przy chodniku. Wszytko było zabudowane, takie inne niż moje Morgan Hill. Jedyną naturalną rzeczą była woda, która otaczała miasto, co wyglądało na prawdę niesamowicie. 

Samochód zatrzymał się w korku na wielkim moście, który prowadził do centralnej części miasta. Pod nim widniała granatowa woda, od której ciężko było oderwać wzrok. Miała w sobie coś ujmującego. W dobie moich przemyśleń na temat tej głębi, nieświadomie podciągnęłam rękawy. Był to chyba dość duży błąd, bo już po chwili usłyszałam przerażony głos cioci:

- Dziecko drogie, co ty masz na rękach - Chwyciła za mój nadgarstek i zaczęła się mu dokładnie przyglądać. 

- To co widać - szepnęłam cofając swoją rękę i chowając blizny  i rany z powrotem pod materiał bluzy.

- Dlaczego się okaleczasz? - Zapytała niepewnie, pochylając się nade mną.

- Z tego powodu co większość ludzi - spojrzałam na nią, bo chciałam, żeby widziała moje emocje. - Nie radzę sobie z tym co czuję, emocje mnie przytłaczają, a wspomnienia wcale nie pomagają tego ogarnąć. Po prostu to wszystko, to dla mnie zbyt wiele. Osoby z myślami samobójczymi tak mają.

- Samobójcy to słabi tchórze. A ty jesteś silna, tylko trzeba ci o tym przypomnieć - mówiła powoli i cicho, chwytając mnie za dłoń.

- Nie rozumiem dlaczego niektórzy nazywają samobójców tchórzami i egoistami. Dla mnie są cholernie odważni, bo ja nigdy nie skoczyłabym z takiej wysokości - Przerwałam na chwilę wskazując dłonią na most, na którym wciąż się znajdowałyśmy. - Ale mimo, iż posiadają tą odwagę, nie mają siły na to by żyć dalej. Prawda, jest w tym trochę egoizmu, ale ludzie powinni zrozumieć, że nie każdy jest silny.

Całą wypowiedź ciągnęłam powoli i spokojnie, nie wyrażając żadnych emocji. Jakbym mówiąc to, była zupełnie gdzie indziej. Byłam niewzruszona, po prostu wyraziłam swoją opinie. Ciocia natomiast otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, jednak zaraz je zamknęła, zaciskając je w cienką linie. Zrobiła się ponura, a jej wzrok nieobecnie wpatrywał się w drogę. Nie chciałam, żeby przez resztę drogi tak siedziała w milczeniu, więc postanowiła zmienić temat.

- Więc, kiedy mam pierwszą sesję terapii, czy tak to tam nazwać. Spotkanie z terapeutą. Nie wiem, nie ważne - uśmiechnęłam się. Ruszyliśmy z miejsca, a ja rozpoznawałam tą okolicę, więc wiedziałam, że jesteśmy już blisko apartamentu.

- Wiesz, w sumie, to - Przeciągnęła i spojrzała na mnie kątem oka, a jej twarz od razu się rozpromieniła - Dzisiaj o dziewiętnastej.

Pokiwałam głową, przyjmując do wiadomości, że nie mam zbyt wiele czasu na odpoczynek po podróży, a tym bardziej rozpakowanie.

- Cieszę się i dziękuję - Powiedziałam  w dużej mierze szczerze. Byłam jej bardzo wdzięczna za to, że chce mi pomóc i chciałam, żeby czuła, iż doceniam to co dla mnie robi. Z pozoru to mało, ale dla mnie znaczyło bardzo wiele. Podejrzewam, że dla każdego z podobnym przejściami do moich, było by to na wagę diamentów.

Zaparkowałyśmy pod wieżowcem, na miejscu parkingowym z napisem "McCartnie", czyli nazwiskiem wujka. Taki system był na pewno bardzo praktyczny. Każdy mieszkaniec miał jedno, określone miejsce parkingowe, które zawsze czekało na niego wolne. W ten sposób nie trzeba było się martwić o to gdzie postawić samochód.

Wyskoczyłam z samochodu i podeszłam do bagażnika po swoje rzeczy.

- Orient - Zaśmiała się kobieta, rzucając we mnie kluczami, których nie zdołałam złapać, więc upadły na ziemie, a je szybko schyliłam się by je podnieść. - Wjeżdżasz na szesnaste piętro i pierwsze drzwi po lewej stronie. Zresztą, byłaś tu tyle razy, więc zapewne doskonale pamiętasz. Ja idę do sklepu - Skinęła głową na market po drugiej stronie ulicy. - Chcesz coś?

- Nie dziękuję - Uśmiechnęłam się i zaczęłam zmierzać w kierunku drzwi budynku. W pęku widniały trzy klucze. Za drugim razem trafiłam na odpowiedni klucz i dostałam się do środka. Wystrój wnętrza był błękitno biały. Ściany niebiskie, natomiast schody, które znajdowały się po prawej stronie, oraz skrzynki pocztowe tuż naprzeciwko, były białe. Winda znajdowała się po lewej stronie, więc udałam się w jej kierunku. Wszystko w środku tego, jeśli można to tak nazwać, holu, było takie zimne. Wcisnęłam guzik, który miał przywołać windę. Jak się okazało była na dole, więc od razu się otworzyła i weszłam do niej. Wejście już miało się zamykać, kiedy w szczelinie pokazała się czyjaś ręka.

Wciągnęłam głośno powietrze, bo poczułam się jak w  jakimś horrorze, w którym już prawie uciekłam, myśląc, że winda jest moją bezpieczną przystanią, jednak morderca w ostatniej chwili mnie dopada. Jednak szybko się ogarnęłam, kiedy drzwi windy się ponownie otworzyły, a do windy wszedł przystojny, młody chłopak. Miał na sobie niebieskie spodnie z niskim krokiem i zwykłą białą koszulkę. Na nogach miał czarne vansy pod kostki. Włosy w kolorze ciemnego blondu miał zaczesane do góry. Na oko wyglądał osiemnaście, no może dziewiętnaście lat. Nie odnotowałam więcej, gdyż odwróciłam wzrok, bo nie chciałam aby mnie przyłapał, na gapieniu się na niego. Wejście znowu się zamknęło, ale tym razem nikt tego nie przerwał. Minęło parę chwil, a winda nie ruszyła się z miejsca, a ja nie wiedziałam co się dzieje? Czy to możliwe, abym miała takie szczęście, aby jedyna winda w budynku była zepsuta?

Usłyszałam stłumiony chichot chłopaka stojącego obok mnie. Podszedł bliżej, a ja lekko się przestraszyłam, bo nie wiedziałam o co chodzi. Spuściłam głowię i zaczęłam bawić się sznurkami z kaptura mojej bluzy.

- Na które piętro jedziesz? - Usłyszałam rozbawiony głos chłopaka, jednak tak bardzo skupiłam się na jego brzmieniu, że nie dotarł do mnie sam przekaz. Miał miękką, przyjemną dla ucha barwę, przez co wydawał się miły. Taki miękki, ale męski.

- Proszę? - Potrząsnęłam głową wracając do rzeczywistości.

- Na które piętro, perełko? - Uśmiechnął się do mnie perliście, a ja nie wiedziałam czy mam się zaczerwienić, czy uciec. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że obcy chłopacy, mówią do mnie "perełko". Chociaż muszę przyznać, że było to miłe. Takie inne. Płeć przeciwna nigdy nie zwracała uwagi na mnie. Zawsze Caroline była obiektem westchnień i stała w centrum uwagi. Jednak jak mogłabym jej mieć to za złe. Cieszyłam się razem z nią, kiedy jakiś przystojny chłopak zapraszał ją do kina lub na spacer, jednak mimo wszystko byłam lekko zazdrosna. W sumie ciężko to było nazwać zazdrością. Po prostu też chciałam tak mieć.

-  Szesnaste, proszę - Uśmiechnęłam się nieśmiało. Winda ruszyła. Spojrzałam przelotnie na niego, a nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Miał błękitne oczy, które były bardzo pogodne. Na jego ustach wciąż gościł uśmiech, a ja lekko onieśmielona odwróciłam głowę.

 Chwyciłam rączkę walizki, chcąc przesunąć ją trochę bliżej siebie, jednak w tamtym momencie poczułam trzask, a w mojej dłoni pozostał czarny kawałek plastiku. Westchnęłam przewracając oczami. Ten dzień nie mógłby się skończyć, gdybym czegoś nie spieprzyła. Moja ukochana walizka była zepsuta. Wiem, że to usterka, którą da się naprawić, ale i tak w ułamku sekundy siadło to na moim nastroju. Bardzo przejmowałam się nawet takimi drobnostkami. To był jeden z objawów depresji. Nadmierne przejmowanie się wszystkim.

- Pomóc ci z nią? - Chłopak znowu się odezwał, podchodząc bliżej mnie.

- Nie, ale dziękuję - powiedziałam cicho, ale w tym małym pomieszczeniu doskonale było słychać każde słowo.

Winda zatrzymała się na moim piętrze, co oznaczało, że chłopak albo również na nim wysiadał, albo jechał jeszcze wyżej. Złapałam za jeden z prętów walizki, które uprzednio były połączone przez rączkę.

- Więc, do zobaczenia, skarbie - Powiedział kiedy wychodziłam, a ja naprawdę nie wiedziałam, czy to dobrze, że mnie tak nazywa. Kto wie czy nie nazywa tak setek innych dziewczyn. Wolałam sobie nie zakrzątać tym głowy. Nie przyjechałam tu po to, by poznawać ludzi.

Zatrzymałam się pod drzwiami, do których zapukałam. Już po chwili otworzył mi Taylor, a już po chwili do nóg miałam przyczepiane dwa małe stworki.

-Mel, Mel - Zaczęli krzyczeć, a ja się schyliłam i mocno przytuliłam dwójkę tych urwisów. 

- Może wejdziemy do środka, co? - Uśmiechnęłam się do nich wstając. Objęłam Taylora, kiedy przechodziłam przez drzwi z moją niecno zepsutą walizką.

Szybko zbyłam maluchy  i udałam się do pokoju, w którym miałam mieszkać. Rzuciłam się na łóżko i zamknęłam oczy.
Ten dzień był nieco męczący, ale niestety się jeszcze nie skończył.



Od autorki:
Jest druga w nocy, rozpoczynam swoje urodziny.
Tutaj wasze "Niespodzianki"
www.yololp.blogspot.com
www.shadowoflost.blogspot.com
www.sexfriendslp.blogspot.com







wtorek, 11 sierpnia 2015

Chapter 1

I scream into the night for you
Don't make it true
Don't jump

Krzyk, który próbuje się wyrwać z mojej klatki piersiowej. Nie jestem w stanie, wydusić z siebie ani jednego słowa. Mimo moich starań, wszystko na nic. Nie potrafię poruszyć żadną z kończyn. Jestem zupełnie bezradna. Stoję przy drodze, prowadzącej między polami, zmuszona przyglądać się temu wszystkiemu. Nie jestem w stanie nawet zamknąć oczu. Po prostu, nie mogę, jakbym nie miała siły. W polu mojego widzenia, odgrywa się najgorsza scena. Widzę zmiażdżony samochód osobowy. Jest w tak koszmarnym stanie, że ciężko określić markę i model. Jednak ja doskonale znam to auto. I to boli najbardziej, odbiera racjonalne myślenie. Samochód stoi w płomieniach. Zresztą tak samo, jak TIR, który jest dosłownie, na jego masce. Mentalnie upadam na kolana, wybuchając szlochem w niebogłosy, ale ciągle jestem bez silna. Widzę wielka kule ognia i słyszę potężny strzał. Wybuch. I nagle wszystko przesłania ciemność.

-Mel, proszę cię, obudź się - dotarł do mnie przerażony ton mojej starszej siostry.

Otworzyłam oczy i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było jasno. Krwisto czerwone ściany, szary sufit i elektryczny zegar, niczym z meczu koszykówki, tuż na przeciwko łóżka. To mój pokój, znajdowałam się tam gdzie zasnęłam. Mój jeszcze rozmyty od zaspania wzrok, zatrzymał się na blondynce, pochylającej się pode mną. Miała czerwone, opuchnięte oczy, a na jej policzkach widniało jeszcze parę łez.

-Krzyczałaś od dobrej godziny, nie umiałam cię dobudzić. Byłam śmiertelnie przerażona - Wyszeptała delikatnie ocierając, mój policzek kciukiem.

Miała na sobie swoją koszulę nocna w kropki. Rzadko można było, ją zobaczyć w nocy, ubraną inaczej. Jej włosy były spięte w wysoki kucyk, natomiast na grzywce wypadło już parę pasem włosów z gumki.

-Która jest godzina ? -zapytałam cicho.

- czwarta czterdzieści. Śpij, do twojego samolotu jeszcze ponad dwanaście godzin godzin - Uśmiechnęła się delikatnie.

-Musze lecieć? Mnie tu jest naprawdę dobrze. Nie potrzebuje Vancouver, żeby normalnie żyć - stwierdziłam nieco smutno, patrząc w jej niebieskie tęczówki. Miały taki kolor jak moje. To po mamie. Miała piękne oczy, które wyglądały na wiecznie wesołe.

-Kochanie, możemy o tym porozmawiać rano? Ani ja,ani ty nie mamy siły teraz na taką rozmowę - stwierdziła, siadając obok mnie.

-Już jest rano. Jest jasno. Proszę cię, nie chcę tam lecieć - jęknęłam błagalnie. Nie czułam zmęczenia, więc mogłam ciągnąć moje prośby.

-Skarbie, wiesz, że to tylko dla twojego dobra. Tutaj nie ma warunków, żebyś mogła wrócić do siebie. Tam mają dobrych terapeutów i psychologów. Pobyt tam, dobrze ci zrobi.

-Nie potrzebuje psychologów, terapeutów, ani żadnej pomocy. Sama z tym sobie poradzę, to tylko kwestia czasu. Poradzę sobie tutaj. Poza tym, nie chcę się zwalać cioci na głowę - podniosłam się do pozycji siedzącej, przyglądając się siostrze. Wyglądała na naprawdę zmęczona. Była ode mnie o osiem lat starsza. W sumie Zbliżały się jej dwudzieste czwarte urodziny. Jednak na ogół, wyglądała na nieco starszą. Włosy zawsze upięte w kok, stonowane, eleganckie ubrania, ciemne cienie do powiek i krwisto czerwona szminka. To wszystko dodawało jej więcej dojrzałości, jednak zawsze wyglądała bardzo dobrze.

-Twoja kwestia czasu trwa już od czterech miesięcy - szepnęła smutno - Nam wszystkim jest ciężko, ale próbujemy sobie to wszystko poukładać i normalnie żyć. Tobie nie wychodzi, jesteś młoda i to obciążyło twoją psychikę, nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak bardzo, ale doskonale wiesz, że tutaj nie jestem w stanie pomoc ci wyjść z tego stanu. Ciągle pracuje, a ciocia będzie mogła ci poświęcić więcej czasu i uwagi. Bardzo cieszy się, że przyjedziesz - chwyciła moją dłoń, posyłając mi pokrzepiający uśmiech.

- Nie chcę jechać z naszego małego Morgan Hill. Tu mi jest dobrze. Mam tu dużo wspomnień - zapewniam opierając się o ścianę. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy naga, ciepła skóra moich ramion, zetknęła się zimną ścianą.

-Te wspomnienia, jak na razie co niczego nie ułatwiają. Tęsknię za moją małą, roześmianą Melanie. Nie pamiętam kiedy ostatnio wyszłaś z domu. Zamknęłaś się w swoim pokoju, tak samo jak i w sobie. Ciocia załatwiła ci terapię. Mamy nadzieje, ze pomoże. Proszę, wytrzymaj tam trochę i daj sobie odetchnąć. Za nie długo wrócisz. To tylko pół roku - wstała z łóżka powoli idąc w kierunku drzwi. Zanim wyszła oparła się jeszcze o framugę i spojrzała na mnie - wiem, że mówię bez ładu i składu, ale mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi. Idź spać i nie nastawiaj się negatywnie na ten wyjazd do Vancouver. Zobaczysz, że ci się spodoba. Dobranoc.

Po tych słowach zniknęła za ścianą, a ja zostałam sama z moim mętnym, zresztą jak zwykle nastrojem, w moim pokoju. Wstałam powoli skierowałam kroki w kierunku białej komody, która stała po prawej stronie od drzwi. Niepewnie chwyciłam ramkę, położoną zdjęciem w dół, tak abym na nie za często nie patrzyła. Niepewnie odwróciłam ją, starając się aby moja ręką nie drgała, tak bardzo jak w tamtym momencie.  Opuszkami palców drugiej dłoni, delikatnie przejechałam po szybce, która miała za zadanie chronić fotografie.  Przedstawiała ona czarnowłosą, szczupłą, dość wysoką dziewczynę w moim wieku. Miała duże, piwne oczy, w pięknej oprawie długich, czarnych i gęstych rzęs, a pod nimi, mnóstwo porozrzucanych piegów, na policzkach i nosie. Pełne, małe usta podkreślone błyszczykiem, które na potrzeby zdjęcia ułożyły się w piękny, szeroki uśmiech, odsłaniający szereg białych ząbków, które zdobił aparat. Jej czarna, zwiewna sukienka, która doskonale podkreślała jej kobiece kształty, kontrastowała z jej bladą skórą, zresztą tak samo jak sandały. Dziewczyna stała w parku, przy ścieżce koło ławki. W ręku trzymała błękitną watę cukrową. Miała na imię Caroline. Była moją przyjaciółką. Jedyną, od zawsze. Miałam ją i nigdy nie czułam potrzeby mieć innych przyjaciół.  Caroline wystarczyła.  Frajerka - tak ją nazywałam, ja z kolei byłam dla niej ciotą. Miałyśmy tyle niesamowitych wspomnień i tyle mogło być przed nami.
Oparłam się plecami o ścianę i powoli się po niej osunęłam. Nawet nie zorientowałam się, kiedy po moich policzkach zaczęły spływać strumienie łez.  Życie jest takie nie sprawiedliwe. Bóg jest taki niesprawiedliwy,  jeśli w ogóle istnieje. Moje życie, kwestie wiary poddali bardzo wielkiemu znakowi zapytania. Jeśli gdzieś tam jest, to czemu na świecie dzieje się tyle zła? Czemu każdego roku,rodzą się tysiące, a może i miliony chorych dzieci. Przecież one nic, nikomu nie zrobiły.  Dlaczego, ludzie popełniają tyle zbrodni, w których niewinne osoby racą życie? To wszytko jest bezsensowne, jakby źle zaplanowane. 
Rodzice zawsze powtarzali, że wiara czyni cuda, że Bóg jest miłosierny i dobre uczynki niosą za sobą takie same skutki. Jednak wiem, że to nie prawda, bo gdyby tak było nie straciłabym tylu osób, które kocham, a oni nadal byli by przy mnie.  Myślę, że są przy mnie zawsze. W końcu kiedy obiecuję się komuś, że się go nigdy nie opuści, to nawet śmierć nie jest w stanie tego zmienić. To taka nieskończoność, której nie jest w stanie nic przerwać. Kogoś może nie być fizycznie, ale i tak będzie. Najważniejsze, że ma się tą osobę w sercu. Wtedy jest nieodłączną częścią życia.
Nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Gdybym mogła cofnąć czas, za nic  nie pozwoliłabym wsiąść wtedy Caroline i moim rodzicom do tego samochodu.  Moje serce, jak i dotychczasowe życie wtedy rozpadło się na milion drobnych kawałeczków, które wiatr poniósł po całym świecie. W moim odczuciu mój stan był już nie do naprawienia, jednak Amber - moja siostra, jak i reszta rodziny usilnie starała się mi pomóc.  To miłe z ich strony, ale nie można pomagać komuś na siłę.  Ja tej pomocy nie chciałam, ale postanowiłam, że pojadę do tego Vancouver i spróbuje. Kto wie. Może ta terapia jakoś pomoże i pozbędę się depresji jak i zamiarów samobójczych.
Ogarnęło mnie przeraźliwie zmęczenie. Przytuliłam mocno do swojej klatki piersiowej, zdjęcie, które wciąż trzymałam w dłoniach. Tak bardzo bolało mnie patrzenie na nie, jednak równie dużo dla mnie znaczyło.  Zresztą, tak samo jak pozostałe zdjęcia w domu, które Amber schowała na strychu, bo oby dwie nie potrafiłyśmy na nie patrzeć bez płaczu. Ułożyłam się na dywanie, podkulając nogi pod brodę, przez co była zwinięta w kulkę. Zamknęłam oczy i no cóż.. najzwyczajniej w świecie zasnęłam.

~*~*~*~*~

- Na pewno masz wszystko? - Pytała zdenerwowana Amber - Paszport, telefon, bagaże? 

Zadawała pytania jedno, po drugim. Była niesamowicie przejęta moją podróżą, w przeciwieństwie do mnie.  Ja w tamtym momencie, czułam pewnego rodzaju lęk, jeśli w ogóle można to tak nazwać.  Było to spowodowane tłumem, który mogłam zobaczyć, gdziekolwiek bym się nie odwróciła.  Nigdy nie czułam się komfortowo, gdy znajdowałam się wśród dużej ilości osób, jednak od czasów wypadku, znacznie się to pogłębiło. W końcu przez dłuższy czas, nie wychodziłam niemal wcale z domu i moja aspołeczność mocno wzrosła.

-Bagaż jest już pewnie w samolocie, paszport mam, bilety mam. Spokojnie - zapewniłam.

-Tutaj cię już muszę  zostawić, prawda? - Zapytała gdy podeszłyśmy do kolejki ludzi oczekujących na odprawę celną.

-Bez paszportu, ani biletu cię tu nie wpuszczą, więc raczej tak - poprawiłam torebkę, która lekko zsuneła mi się z ramienia.

-Obiecaj, że będziesz dzwonić - niespodziewanie przyciągnęła mnie do siebie i mocno przytuliła, co odwzajemniłam.

-Obiecałam ci to już dzisiaj, że trzy razy. Będę dzwoniła co drugi dzień i opowiadała wszystko, że wszystkimi szczegółami - zaczęłam ja przedrzeźniać, to co powiedziała już do mnie kilka razy i przewróciłam oczami, ale równocześnie się usmiechnęłam.  Wiedziałam, że to wszystko z czystej, siostrzanej troski.

-Będę tęsknić - słyszałam jak pociąga nosem, więc mogłam z tego wnioskować, że jej emocje, nieco puściły i lekko się rozpłakała, dlatego też przytuliłam ją mocniej i pogładzilam jej plecy.

-Też będę tęsknić, ale szybko zleci. Zobaczysz - odsunęłam się od niej i wytarłam łzę z jej policzka. Zaczęłam powoli się od niej oddalać.  Nie lubiłam długich pożegnań. Były dołujące, więc wolałam mieć to szybciej za sobą.

Sznur ludzi przede mną szybko się skrócił i przyszła moja kolej na kontrolę.  Położyłam, więc torebkę do koszyka i ułożyłam na taśmie, a sama przeszłam przez bramkę.  Na moje szczęście nic nie zapiszczało, a w mojej torebce nie znaleziono, zwanych potencjalnie niebezpieczeństw. Po chwili znalazłam się już w strefie wolnocłowej i udałam się do mojej poczekalni, z numerem pięć. Nie musiałam długo czekać, aż stewardessa zapowie przylot mojego samolotu.

Za tłumem udałam się do wyjścia z budynku, a razem z tym wyjściem, weszłam w zupełnie nowe życie.  Przede mną był nowy start, tylko nie wiedziałam jeszcze, na ile będzie udany.

Od Autorki: SUPRISE! Pojawiam się tu z rozdziałem i dość pozytywnym nastawieniem.
Na tym zakończę notkę, bo nie chce wam truć.

~Wasza Victoria ♡ ~

poniedziałek, 13 lipca 2015

Prologue

Kolejny dzień, kolejne blizny, kolejne rany, kolejna próba...
Tak wygląda każdy, następny dzień od kilku tygodni, może nawet miesięcy. 
Sama nie wiedziałam. Czas jakby się zatrzymał, nie chcąc płynąć dalej, w swoim dotychczas zabójczym tempie, nie pozwalając mi wyleczyć ran i pustki, które przenikały mnie do samego szpiku kości.
Mała, zamknięta w sobie dziewczynka, której spadające na podłogę łzy, mieszały się lekko już zaschniętą krwią, która powoli przestawała sączyć się z jej pokaleczonych nadgarstków. Wcale nie taka mała, jednak wciąż zbyt niedojrzała, aby zacząć radzić sobie sama.
Czerń i biel z każdym dniem, coraz bardziej przesłaniały inne barwy. Gwiazdy traciły blask, a słońce nie było już takie jak wcześniej. Patrząc ciągle w to samo niebo, widziałam zupełnie co innego.
Gdybym została zapytana, czego pragnę, odpowiedź była by prosta - Umrzeć, lub cofnąć czas i nie dopuścić do tego wszystkiego. Mogłabym wtedy normalnie żyć i funkcjonować, a moją jedyną przyjaciółką nie była by żyletka. 
Codzienne szanse na odebranie sobie życia nie wystarczyły, aby to zrobić. Brakowało odwagi, a moja nadzieja wciąż nie umarła i nieustannie krzyczała o pomoc, niestety odpowiadała jedynie głucha cisza, która zdawała się być głośniejsza, niż myśli panujące w mojej głowie.